Przejdź do treści

Tokyo

Tokyo w „trybie silence” _2023

Lądowanie za godzinę. Wśród pasażerów czuć wyraźne ożywienie. Ruszyły „paszowozy”, które są jedną z największych atrakcji podczas 14 godzinnego lotu. Śniadanie, które serwują stewardessy okazuje się jednak kolacją, bowiem w Tokio dzień chyli się już ku końcowi, a ja dopiero co przecieram oczy po karkołomnej próbie oddania się snu, którą podejmowałem przez ostatnich kilka godzin w ekstremalnie niewygodnym fotelu. Słowo „ekonomiczna” niewiele ma wspólnego ze słowem „ergonomiczna”. Dzieli je przestrzeń niczym Warszawę od Tokio.

Mając w pamięci obrazy z filmu „Lost in Translation” zastanawiam się jak będzie wyglądać zderzenie wyobrażanych przez lata obrazów, które zapisałem gdzieś głęboko w podświadomości z rzeczywistością, która zazwyczaj rozczarowuje. Wyobrażenia, topione przez lata w lukrze i posypywane orzechami, nie mogą się przecież z niczym równać. Okazało się jednak inaczej.

Opowiadać, przy pomocy obrazów o tym co w drodze to cel. Świadomość, że wszystko zostało już sfotografowane nie pomaga. Trudno uniknąć powtórzeń, kalek i schematów. Najważniejsza jednak pozostaje droga, mówiłem ostatnio w rozmowie z Fotopolis. Obrazy to jedynie wypadkowa, ledwie znaczący dodatek, który i tak niewielu dziś interesuje. Mimo to robię założenie… będę poszukiwał obrazów endemicznych, takich które znaleźć można jedynie tam, to znaczy tu w Tokio. Nie wiem czy to w ogóle możliwe, oczami wyobraźni czytam komentarze „to wszystko przecież mamy na „Targówku”. Trudno. Nie pierwszy raz postawię się pod pręgierzem. Chciałeś, masz, teraz płać. Wszystko ma przecież swoją cenę.

Do Tokio zabrałem aparat średnioformatowy. Sporych rozmiarów i słusznej wagi Fujifilm GFX 100s. Wraz z nim kilka obiektywów. GFX pokazał w Tokio swoje dwa oblicza. Niczym Dr Jekyll and Mr Hyde, w ciągu dnia boleśnie wpijał mi się w kark i nie dorównywał szybkością ulicznego życia, co mocno mnie irytowało, nocą zaś, w świetle tokijskich neonów, budził się i cieszył jakością zdjęć, które oferowała ogromna matryca. Jakby chciał powiedzieć, a widzisz, jednak warto było się tak męczyć”. I tak zostało nam do samego końca. Love and hate. Pojemność tonalna kontra autofocus, rozdzielczość matrycy kontra przepełnione karty, waga, jakość, czułość, niezawodność… czy ktoś w końcu mógłby wyprodukować aparat idealny? Hello, jest tam kto?

Uporządkowane jak żadne inne wielkie miasto, Tokio nurza się w gęstym sosie nowoczesnych technologii, który je spaja w całość. Są jednak miejsca gdzie kipi i jest rozedrgane jak okalające je wulkany. Zadziwiające kontrasty, światło, zapach, nade wszystko rzeka ludzi, który płynie, a wraz z nią niezliczona ilość fotograficznych kadrów, pojawiających się jedynie na ułamek sekundy. Nigdy jeszcze tak wiele razy nie chybiłem, nie zdążyłem, nie podniosłem nawet aparatu do oka. Mimo dużego dystansu i braku ciśnienia, bo przecież „ja już się nie spieszę”, to frustrujące doświadczenie. Minęło kilka dnie zanim się z tym pogodziłem.

* * *

Zawsze byłem kawiarnianym chłopakiem. Lubię ten gwar i szepty wypowiadanych wyznań. Lubię brzęk stłoczonych na barze filiżanek, otoczony zapachem świeżo mielonej kawy. Dla mnie to kojąca duszę cisza, która pozwala odpocząć. Tam się najlepiej pisze. W kawiarni słowa wypływają raźniej, nie tworząc w umyśle zatorów, kiedy pilnie potrzebna jest fraza. W kawiarni można też spotkać wiele fotografii.
Na moje szczęście w dalekim Tokio, lubią posiedzieć przy czarnej.
Poranny rytuał; kanapka z Lawsona z pastą jajeczną, o której Anthony Bourdain mawiał „puszysta jak chmurka na niebie”, dalej kawiarnia i kawa bez mleka i cukru. Wybór kawiarni jest nieprzypadkowy. Decyduje kadr. Ważne jest miejsce, światło, widok przez okno, najważniejsi ludzie, bohaterowie fotografii. Poranne zdjęcie w kawiarni wpisuje się w mój śniadaniowy zestaw. Kanapka, kawiarnia, kawa ze zdjęciem miast cukru. Śniadanie idealne.
100, 200, 400 a nawet 500 jenów kosztuje ta czarna przyjemność w tokijskich kawiarniach. To sporo, zważywszy, że kurs Fotografii spada już od lat. No, ale przecież liczy się droga, a ta pozostaje bezcenna. Jedyna waluta, która utrzyma wartość, aż do ostatniego dnia.

Mój GFX jest głośny, a jego migawka potrafi wywołać spojrzenia. Radzi sobie za to w kawiarnianym mroku. Wysoka, na poziomie 6400 ISO czułość to u mnie wartość natywna. To lubię w nim najbardziej. Poza tym kolor. Classic Negativ to mój wybór na tokijską podróż. Wydaje się odcieniem i kontrastem najbardziej zbliżony do tego co widzę przed sobą. Postanawiam odejść od natywnej proporcji 4:3 jaką oferuje średni format. Tokijskie zdjęcia z ich stylistyczną szorstkością, wpisują się raczej w klasyczny format drogi. A nim bez wątpienia jest 2:3. Moim zdaniem.

Kiedy już uda się przekonać sprzedawcę, że na pewno wolę „hotto”, siadam we wcześniej upatrzonym miejscu, niczym gepard na sawannie i cierpliwie czekam racząc się kawą, w oczekiwaniu na właściwy moment. A wyczekiwanie umila mi jazz! W tokijskich kawiarniach bowiem, już od rana słychać Milesa, Keitha czy Webstera. Wyjść trudno mówię Wam, przyjemność jakich mało. Szczęśliwe pozostają i Body i Soul.

* * *

Głęboki wdech, potem drugi, trzeci, hiperwentylacja, wybicie i skok w znaną dobrze toń, gdzie czekają już cisza i spokój. Znaleźć ją można wszędzie i w każdym dowolnym momencie. Poszukiwanie miejsca izolacji, okruchu choćby prywatności, snu, niechby i trwał jak oddech krótko, umiejętności w ich odnajdywaniu, tokijczycy opanowali jak nikt inny.

Mimo zgiełku w Tokio obowiązuje „tryb silence”. Ten pozorny paradoks pozwala w mieście gdzie żyje 30 milionów ludzi zachować higienę umysłu. W większości miejsc wejście przez próg oznacza wyciszenie. W kawiarni, w metrze, palarni, restauracji, w pociągu, galerii i w sklepie obowiązuje ledwie słyszalny szept. „Cisza” wydaje się jedynym skutecznym antidotum na tokijski chaos. Kiedy jedni próbują wziąć oddech, czekając w kolejce na dymka w korporacyjnej palarni, innym wciąż wrażeń wydaje się mało. 
Zmęczenie można przecież topić w alkoholu, ciszę zagłuszyć w salonie pachinko, samotność zaś leczyć flirtując z nastolatką o powłóczystym spojrzeniu. Jednej wszak z tych rozrywek pojąć nie jestem sposób. Pachinko. Gra w kulki to zdecydowanie mało powiedziane. Odurzające opium dla ludu już celniej. Wejście do „jaskinii kulek” to czysta tortura. Przeszywający hałas, poziomem przypominający start rakiety Muska, sprawia ból jakich niewiele. Sporo jest sposobów marnowania czasu, znam je prawie wszystkie, ale tego moja wyrozumiała natura nie jest w stanie pojąć.

Najbardziej poruszająca w Tokio jest jednak samotność. Widać ją na każdym kroku, mimo nieprzebranych tłumów. Cisza, którą narzuca japońska poprawność, niechybnie ludzi oddala od siebie. Nikt tu nie zawoła „jak się masz” czy „wszystko u Ciebie ok?”. Uśmiechu też nie odwzajemni bo wzrok spuszczony, jak nakazuje skromność wpisana od dziecka. Wszechobecny smartfon stan rzeczy jedynie pogłębia. Mimo, że to przypadłość globalna, w Tokio widać ją jakby wyraźniej. Każdy, literalnie każdy, zanurzony jest w ekranie szatańskiej zabawki. Wielki Brat ma używanie. Oddaliśmy życie zupełnie bez walki i jeszcze musimy za to płacić… 

Łatwo się o tym pisze przy użyciu słów, inaczej sprawa się ma, gdy kreślimy słowa za pomocą zdjęć. Samotność, chaos, cisza, jak je pokazać, by w zgodzie pozostać z twierdzeniem, że obraz wart tysiąca jest słów. Od dawna z tą tezą jestem w sporze, zapewne przez nadmiar fotografii, bez słowa kontekstu. Instagram, rolki i tik toki wszelkie przywodzą mi na myśl jedynie zatrutą wodę z Minamaty. Karawana i tak jedzie dalej i moje gadanie nic tu nie pomoże.

Postscriptum czyli Fuji górą!

Pod koniec mojej kilkutygodniowej podoży do Tokio postanowiłem pojechać na dzień do miasta Fuji, leżącego u podnóża ikonicznego wulkanu. Nie traktowałem tej kilkugodzinnej eskapady jako pretekstu do zrealizowania reportażu czy innego mniej lub bardziej ambitnego projektu. Miał to być jedynie turystyczny przerywnik, ucieczka od zgiełku wielkiego miasta.

Nie powstrzymało mnie to jednak przed przyjęciem założenia, by na każdym z kadrów, pojawiła się monumentalna góra. Ot taka zabawa jedynie 🙂