Przejdź do treści

Road to Hel


Road to Hel czyli szybki reset.

Nosiło mnie. Zmęczony ograniczeniami i światem on-line, postanowiłem „powrócić” do wyczekiwanej postcovidowej przyszłości. Przymocowałem bike-packingowe torby do mojego Rondo i tak zapakowany wsiadłem do pociągu relacji Poznań – Świnoujście. 

– Hi, where are you going, pytam na trasie zmęczoną, obładowaną „po pachy”, rowerzystkę z Kopenhagi
– To Danzig, and you?
– I’m going to Hel!
– Where? w jej oczach pojawił się strach…

Szybko tłumaczę przerażonej dziewczynie, że przecież Hel to nie Hell, a dla mnie to nawet bardziej niebo niż piekło, jeśli tylko pokonam zaplanowane 450 km w 3 dni.

– Ahaa, good for you, uśmiechnęła się zalotnie, w tym momencie zza chmur wyjrzało wyczekiwane słońce.

Legendarna (lubię to słowo) trasa rowerowa R10 ze Świnoujścia na Hel to moja droga, mój wymarzony cel. Jej pokonanie to nie jest wyczyn na miarę bohaterskich opowieści przy ognisku i szklance burbona, niemniej w tej właśnie chwili, to dla mnie silny przeciwbólowy lek na rzeczywistość, którą trudno mi zaakceptować. Jadę więc by zaczerpnąć powietrza, by pogadać ze sobą, zrobić kilka notatek na kartach pamięci i wysłużonym moleskinie. Jadę by się zmęczyć, by poczuć wiatr we włosach. Jadę sam. O towarzysza podróży coraz trudniej.

Dzień pierwszy

Wstaję o 5.30 i trudno mi w to uwierzyć, kiedy to piszę, ale tak dokładnie było. W uszach pobrzmiewa mi kultowy song „godzina 5 minut 30, kiedy pobudka zagrała…” byłem w wojsku i jeszcze pamiętam poranną gimnastykę w chłodne, jesienne poranki. Wstaję bez bólu, lubię ten podróżny rytuał. Pozostała godzina i 15 minut do startu, tyle daję sobie czasu na przygotowania. Włączam w telefonie „Nowy Świat”, potem czajnik, szybki prysznic i bułka z humusem, który zabrałem ze sobą. Do tego pomidor z biedronki i pakowanie.
Pakowanie roweru! Ciągle się tego uczę, coś usprawniam, przyspieszam, skracam, nawet już przy nim nie przeklinam. Mieć doświadczenie, ależ to miłe uczucie. Pozostało jeszcze espresso w żabce za jedyne 3,90. To odkrycie Kuby, mojego rowerowego przyjaciela. Dwa banany w kieszeń, żarcik na do widzenia i ruszam przed siebie. Przede mną nieznane 450 km.

Świat o poranku jest cudowny. Przez lata obserwowałem go podróżując samotnie z aparatem po miastach tego świata. Dziś od zgiełku ulic wolę towarzystwo lisa przy drodze, który ani drgnie kiedy go mijam. Lis patrzy mi prosto w oczy z nieukrywanym żalem. Co uczyniliśmy z tym światem przez ostatnie dekady, zadaję sobie w kółko to pytanie. Jak bardzo jesteśmy ekspansywni, w szalonym obłędzie zjadając świat do samej kości. Wstydzę się tego kiedy myślę o przyszłości mojego syna. Czy dane mu będzie zobaczyć to wszystko co ja zobaczyłem przez ostatnich 50 lat?

Mam szczęście, wiatr wieje dziś od zachodu i pcha mnie ku memu niebu, dając wytchnienie obolałym mięśniom. I tak będzie już do końca. Jadę.

W drodze spotykam wielu mi podobnych. Hipsterzy, księgowi, artystki, sportowcy, smukłe dziewczyny i panowie z brzuszkami uciekający od excelowskich tabel. Lubię te rozmowy z nimi w drodze, zawsze dobre, pełne pozytywnych emocji. O noclegu u Pani Krystyny, o wegańskich barach w okolicy, o niedziałających przerzutkach, o aparatach, skrótach i objazdach. Ani słowa o polityce i covidzie. Trasa to rodzaj eksterytorialnego tunelu pozbawionego, zadającego ból naszym umysłom, „szumu”. 

Droga jest piękna. Często wije się tuż przy samej plaży, czasem prowadzi lasem, czasem przez bagna, otwarte pola, szutrami, leśnymi duktami i gładkimi jak lodowa tafla asfaltami. Droga jak marzenia dla kogoś, kto szuka wytchnienia od zgiełku wielkiego miasta. Droga do nieba, „The road to Hel”.

Nie spieszę się, mam czas. Czas na fotkę, kawę, gapienie się w morze i w dal, na pomidorową z ryżem w połowie każdego dnia. Do planowanej mety dojeżdżam zazwyczaj około 17. I znów ten rytuał; rozciąganie, prysznic, pranie, gorąca herbata i w miasto… Na rowerowej wyprawie kolacja w knajpie to świętość. 

– Zna Pani jakieś dobre miejsce z pyszną kuchnią? pytam gospodynię u której wynajmuję pokój.
– „Kabaczek”, najlepsza kuchnia w okolicy, oznajmia pewnym tonem, ale niech Panu uważa, obok siebie są dwie restauracje o tej samej nazwie. Obie prowadzą bracia, dawni wspólnicy. Potem się pokłócili i stali konkurentami. Jeden budynek, dwie restauracje, dwaj bracia… „tu jest Polska” przychodzi mi do głowy polityczne hasło narodowców.

I rzeczywiście, są dwie, do jednej jest nawet kolejka bo podobnież słynie z rybnych rarytasów. Mięsa nie jadam już ponad dwa lata, dla ryb czasem robię wyjątek. Czekam 20 minut w towarzystwie wygłodniałych turystów zza Odry. Dorsz z pieca, bez panierki na poduszce ze szpinaku, do tego kufel zimnego piwa, na deser jeszcze kawa z panna cottą. Niczego sobie nie żałuję, wszak mam w nogach 130 trudnych kilometrów. Potem jeszcze długi, samotny spacer wietrzną plażą. Cisza, nikt nie dzwoni.

Dzień ostatni, czwarty

Po wczorajszej szarży na Hel i pokonaniu 172 km boli mnie już całe ciało. Nie dałem rady w 3 dni. Pokonało mnie zmęczenie i ciemność. Nocuję we Władysławowie. Pozostało mi jeszcze 40 km Półwyspu Helskiego „crème de la crème”. Ten ostatni krok, muszę wykonać w sobotę, czwartego dnia rowerowej drogi do nieba. 

Boli mnie ścięgno, jadę więc wolno. Kiedy robię kolejne zdjęcie szukając pretekstu dla najkrótszej choćby przerwy, mija mnie dwóch podobnych rowerowych trampów. 

– Mogę na koło się złapać? pytam błagalnie, próbując pokonać ból usadowiony gdzieś niedaleko pod kolanem.
– Dawaj, nie ma sprawy.
Chłopaki jadą ze Szczecina tą samą drogą.
– Bagna? tak, też tam jechaliśmy, szybko znajdujemy wspólny temat.

W oparach dobrej energii, ból mija niepostrzeżenie i już po chwili jestem na czele. Przyspieszamy.

Jadą zupełnie bez bagażu, przynajmniej z mojej perspektywy. Znoszone klapki przyczepione gumą do widelca, niewielkie barwne torby zamontowane na ramie. Znów zabrałeś za dużo, powtarzam sobie w myślach patrząc z zazdrością na rower Maćka.

– Sam uszyłem, odpowiada Maciej widząc moje zaciekawienie, Kupiłem żonie maszynę do szycia i wiesz jak było… zajrzałem do youtube i zacząłem. Teraz kumplom szyję torby i inne takie.

Maciek wygląda na turbo hipstera. Broda, stalowy rower, torba w kwiaty, kawiarka i klapki przy ramie, a z tylnej kieszeni spodni wystaje mu tytoń. Kiedy rozmowa schodzi poza rowery i pokonaną trasę, okazuje się, że Maciek to „bankster”… 

– Niemożliwe? Zajmujesz się kredytami hipotecznymi, pytam szczerze zdziwiony?
– Tak, oceniam skalę ryzyka, analizuję dane…

Ile to razy już doświadczyłem ułomności stereotypów. Maciek to spoko koleś, kolejna lekcja pokory. Zawsze już będę pamiętał o tym rozmawiając w banku z anonimowym urzędnikiem o spłacie kredytu (na szczęście go nie mam).

Ostatnie metry z wiatrem i radość z pokonanej trasy. Hel wita nas słońcem. Udało się! Który to już raz?

ps. Dziękuję Bartku i Macieju za pomoc na ostatnich kilometrach.