PGR – Polish Gravel Race, 555 km legendarnej trasy po bezdrożach Bieszczadów, Beskidów, Pienin i Tatr, trasa z Przemyśla do Bukowiny Tatrzańskiej. Od dawna planowałem ją pokonać…
Dzień pierwszy – entuzjazm
Rześki poranek w Przemyślu niesie obietnicę przygody. O świcie nieśmiertelny klasyk, solidna jajecznica z kawą w towarzystwie pary rowerzystów z Niemiec kierujących się na Ukrainę. Wstajemy o 6, ruszamy o 7.30 i w tym postanowieniu wytrwamy do końca, z godzinną korektą „na plus”, kiedy okaże się, że dzień jest wystarczająco długi.
Już pierwszy kilometr trasy demaskuje prawdę o naszej wyprawie. W strugach potu, wspinamy się kilkukilometrowym, stromym podjazdem na okalające miasto wzgórze. Piekielny ból szybko przypomina nam czym jest jazda rowerem po górach. Naszą bronią pozostaje entuzjazm. To znacznie więcej niż doping. Jedziemy na południe wzdłuż ukraińskiej granicy. Kompletnie sami, po bezludnych szutrowych drogach wijących się gęstymi lasami i bezkresnymi polami. Podjazd goni podjazd, mimo to radość z obcowania z naturą sam na sam, z dala od raniących nasze zmysły informacyjnych bodźców, wynagradza trud. Słowa na niewiele się tu zdadzą. Robię sporo zdjęć niewielkim X-E4. Kiedy zza chmur wyłania się słońce, wydaje się że jesteśmy w raju. Finałowy zjazd do Lutowisk jest niczym łyk „Dom Perignon”, trwa krótko, a chciałoby się by nie miał on końca. Pokonane 120 km, w tym 2400 metrów przewyższeń, na rowerach z pełnym ekwipunkiem, daje nam pierwszego dnia mocno „w kość”. W końcu razem mamy już 109 lat i to ja jestem „ten starszy”.
Dzień drugi – rozsądek
Ambitny plan na kolejny dzień weryfikuje zmęczenie. Skracamy trasę do 100 km i omijamy kilka podjazdów by 2000 metrów przewyższeń było nieprzekraczalną granicą. Wszak przed nami jeszcze ponad 400 km, a celem jest dojechać do mety. Pogoda nie rozpieszcza, jest zimno jak w marcu, gęste chmury kłębią się tuż nad naszymi głowami. Mimo to jedziemy zatopieni w myślach, prowadząc wewnętrzne monologi. „Uwaga niedźwiedź” miast nas przerazić, raczej cieszy, uświadamiając, jak daleko już odjechaliśmy. Daleko od zgiełku świata, który powoli tonie goniąc za „postępem”. A może by tak tu zamieszkać? Jakby to było tu żyć? Tym razem rozmawiamy głośno by niedźwiedź zachował bezpieczny do nas dystans. Jadąc wspominamy „Bazę ludzi umarłych”, filmowy klasyk o bieszczadzkich outsiderach. Cóż to było za kino, cóż to był za świat…
Niebo gęstnieje, zaczyna padać. Sielankowy krajobraz w mgnieniu oka zmienia się w ten znany ze skandynawskich kryminałów. Zimno. Ostatnie kilometry do Komańczy jedziemy zziębnięci. Przydrożny bar oferuje gorącą pomidorową, jednocześnie nie pozwala jej zjeść w ciepłym wnętrzu. Pandemia. Świat nie jest idealny, mimo wszystko morale nam rosną. Jeszcze tylko 5 km do bazy. Dziś jest nią zagadkowa kwatera gdzieś na skraju lasu.
Kwadrans później wita nas niewielki dom. Wnętrze rozgrzane jak piec, w nim grupa poznaniaków, którzy właśnie ukończyli lokalny maraton. Uczynny właściciel załączył skrywaną w piwnicznych czeluściach saunę, a jeden z maratończyków znalazł dla mnie kabel do iphona, który gdzieś zawieruszyłem. Akurat mam dwa powiedział… „życie bywa dziwniejsze od zmyślenia”, przyszły mi do głowy w saunie słowa Edgara Allana Poe i to chyba może być prawdą.
Dzień trzeci – lazy day
W porannych promieniach słońca zaplanowane 85 km wydaje się spacerkiem. Miał to być dzień na wytchnienie i takim właśnie był. Leniwy, poświęcony fotografowaniu i kontemplowaniu okoliczności przyrody. Robienie zdjęć na rowerze jest jednak zadaniem trudnym. Każde zatrzymanie wybija z rytmu, studzi rozgrzane mięśnie, a nade wszystko zabiera czas, którego zazwyczaj brakuje. Do tego dochodzi logistyka fotografowania. Fota z roweru, pod górę, selfie, na zjeździe…, wszystko to wbrew pozorom jest trudne, szczególnie kiedy jest się jednocześnie twórcą i tworzywem. Dziś jednak stać nas było na wszystko. Portrety, selfie, panoramy, żarty, w końcu i kawa.
– Może tu na polanie, zaproponował Kuba.
Pytanie retoryczne, wszak kawa to dla kolarzy coś więcej niż jedynie kubek kofeiny. Kawa to esencja kolarstwa. Brzmi to może zabawnie, ale coś w tym jest.
Kiedy nasza arabica już prawie dochodzi, watr nagle przewraca kawiarkę i tracimy wszystko. Woda? Nie poddajemy się łatwo. Z bidonów zlewamy każdą pozostałą kroplę i podejmujemy próbę po raz drugi. Ceną aromatycznej „filiżanki” jest nieprzyjemna jazda na sucho. Możemy jednak liczyć na pomoc dobrych dusz. W najbliższej wsi napełniamy bidony zimną jak lód, wodą prosto z głębinowej studni.
– Szerokiej drogi, słyszymy na pożegnanie. Na deser pada jeszcze kilka komplementów… Pełni rumieńców prężymy się jak pawie i ruszamy w kierunku Chyrowej.
Dzień czwarty – walka o przetrwanie
– Dzień dobry, nie chciałbym być dziś na waszym miejscu…
Tymi słowy powitał nas rano gospodarz z kwatery w Chyrowej. Najpierw jednak śniadanie przygotowane przez silną, żylastą Słowaczkę, pasjonatkę dwóch kółek jak my. Chyba z troski, przeczuwając co nas czeka, przygotowuje jajecznicę na miarę 3 gwiazdek z przewodnika Michelin. Do tego kawa, jakże dobra, na deser rozmowa dająca pocieszenie.
Jest bardzo zimno. Pada.
– Oby tylko nie było gorzej, kwituje na pierwszym podjeździe Kuba i jakby los usłyszawszy jego życzenie w jednej chwili zamienia deszcz w ulewę. I tak już będzie do końca tego dnia. Najważniejsze to jechać. Mimo membran i ochraniaczy z każdym przejechanym kilometrem woda wdziera się we wszelkie dostępne zakamarki naszych ubrań.
Najpierw omija gumowe ochraniacze na butach, dopada skarpetek, by w końcu dać o sobie znać złowrogim chlupotem. Rękawiczki poddają się jako drugie. W długich wypełnionych wodą nie da się jechać. Zdejmuję je, wyżymam i chowam. Mimo, że gołe dłonie szybko przybierają fioletowy odcień, bez rękawiczek jest nieco cieplej.
Po trzech godzinach zatrzymujemy się na przystanku autobusowym. Osłonieni od wiatru, musimy skorygować trasę. Zaplanowane szutry, które zamieniły się w rwące potoki, zastępujemy dającymi się przejechać asfaltami. Kilometrów tyle samo, po szutrach jednak nie dalibyśmy rady. Z trudem próbuję w garminie dokonać kilku korekt. Kuba tymczasem gotuje kawę. Kiedy podaje mi kubek, trzęsąc się w delirce wylewa połowę. Zimno. Zakładamy niemal wszystko co mamy, wiatrówki, bluzy, czapki – po dwie i ruszamy dalej.
– Halo, tu Wiktor, gdzie jesteście, szukam Was od samego rana.
Dziś miał dołączyć do nas Witkor ze swoją kamerą, a przede wszystkim z termosem gorącej herbaty, którą zapewne popija sobie w aucie w towarzystwie Bartosza.
– Hej, tutaj, Wiktor! krzyczę donośnie kiedy na horyzoncie, wyłania się z mgły jego oldskulowe volvo. Witamy się ciepło, szybko wypijając zawartość termosu do dna. Mimo wciąż padającego deszczu, towarzystwo Wiktora przynosi otuchę. Do Krynicy pozostało jeszcze 50 długich kilometrów pełnych stromych podjazdów, ale w tamtej chwili wiedzieliśmy już, że damy radę i chłód nas nie pokona. Od tamtej chwili chłopaki z kamerami towarzyszyć nam będą do ostatniego kilometra zapisując na kartach pamięci nasz kolarski trud.
Kiedy późnym popołudniem wjeżdżamy do Krynicy, mamy już w nogach 400 km i wiarę w swoje możliwości. Wieczór kończymy w przytulnej knajpie, która mimo zakazu, otwiera przed nami swoje drzwi częstując nalewkami i górą kalorii.
Dzień piąty – my tu film robimy
Przedostatni dzień wyprawy zdominował film. Mimo pokus, nie wrzucamy do towarzyszącego nam auta ni grama naszego bagażu. Zasady obowiązują. Filmowy wóz co rusz wyłania się zza zakrętu, skąd słychać reżyserskie komendy – wolniej, szybciej, w górę, w dół. Niczym hollywoodzkie gwiazdy jedziemy niewzruszeni, próbując pozostać naturalni. Chłopaki nie płaczą przyświeca nam filmowe motto.
Plan trasy wstępnie zakładał, że Pieniny przejedziemy po słowackiej stronie, niestety granica nadal jest zamknięta, została nam więc ruchliwa droga po polskiej stronie wartkiego Dunajca.
– Wolniej Panowie, krzyczy Wiktor z otwartego bagażnika, gdzie usadowił się ze swoją kamerą. Jedziemy tuż za autem, obok siebie, zgodnie z zasadami nie patrząc w obiektyw.
– Więcej zmęczenia na twarzy, więcej zmęczenia!, krzyczy spod otwartej klapy bagażnika nasz wielki reżyser. Nagle, zupełnie niespodziewanie z filmowego snu wyrywa nas sygnał radiowozu, który od kilku chwil, podążał za nami, obserwując nasze filmowe wyczyny na ruchliwej drodze.
Mandat na 100% pomyślałem od razu, o ile nie gorzej. Z drugiej strony czar Wiktora jest nie do przecenienia.
– Jedźcie dalej, ja to załatwię, kwituje Wiktor i już wiem, że poradzi sobie z policją jak to on tylko potrafi.
– My tu film robimy, o kolarzach, a budżetu na mandat nie mamy, kryzys, panie władzo…, relacjonuje później Wiktor. Koniec końców pouczenie, kino ma nadal wielki dar przekonywania.
Znudzeni asfaltem, w końcu odbijamy w góry, na drogę dedykowaną bardziej rowerom mtb niż naszym gravelom. Stroma, kamienista ścieżka prowadzi na Radziejową Przełęcz, gdzie na rozległej polanie, 1000m npm. czeka na nas zniewalająca panorama. Na horyzoncie Pieniny, Tatry, a nawet Babia Góra, ach!
– Kawa?
– O tak, to idealne miejsce i moment.
Pijemy w milczeniu, delektując się jednocześnie aromatem i porywającym widokiem. Ustawiam aparat kilka metrów przed nami, poziomując go na wysuszonym łajnie. Jeszcze tylko samowyzwalacz, wracam i zastygam w pozie, którą chwilę temu opuściłem.
– Klick… to nasze ulubione zdjęcie wyjazdu, mimo że selfie, jest niepozowane, prawdziwe jak ból naszych łydek.
Etap kończymy w schronisku PTTK pod Trzema Koronami, w miejscówce dla mnie szczególnej. Wiosną, 1986 roku „bawiłem” tu podczas szkolnej wycieczki. To było tuż przed maturą. Rozrabialiśmy wtedy, nie powiem. Ja, Robert, Mariusz, Grzegorz, Darek… pamiętam, że robiłem wtedy zdjęcia prakticą mtl. Mariusz, mój bliski przyjaciel, kilka lat później niespodziewanie odchodzi. Kłębią się w głowie wspomnienia, tyle lat, tyle zdarzeń, dlaczego, dlaczego, jakie to wszystko jest nieodgadnione…
Dzień szósty – marzenia się spełniają
Do mety zostało niewiele. Przed nami ostatnie kolarskie wyzwanie. Dwa znane nam dobrze z poprzednich wojaży podjazdy; na Łapszankę i „creme de la creme”, lokalny „Tourmalet”, słowem trzykilometrowa wspinaczka z Jurgowa do Brzegów, gdzie czeka nas przyjazna meta u Staszka, górala z krwi i kości. Tam miodówka, dębówka i inne pszeniczne wiktuały, których należy skosztować.
Na zaporze w Sromowcach zatrzymuję się na zdjęcie, Kuba nie czeka i skręca niepostrzeżenie do Zamku w Niedzicy. Trasa prowadzi jednak w lewo, prosto do Łapsz, tracimy więc kontakt, a z nieba znów zaczyna siąpić deszcz. Najważniejsze to zdążyć się ubrać w membrany. Zatrzymuję się pod drzewem, zakładam kurtkę i ruszam będąc pewnym, że Kuba przede mną. Deszcz znów zamienia się w ulewę, który to już raz. Wiedząc, że to ostatnie kilometry podoba mi się to wyzwanie. Jazda w strugach deszczu pod górę przypomina ulubione filmy o kolarskim heroizmie. Co innego oglądać, co innego tkwić realnie w paszczy lwa. Niespodziewanie pojawia się Wiktor, wolno sunąc swym volvo tuż obok z włączoną kamerą.
– Paweł, zjedź proszę jeszcze raz trochę na dół i podjedź, nakręcimy to ponownie, prosi mnie na szczycie Wiktor.
Normalnie bym to zignorował, jednak świadomość spełnionego celu dodaje mi sił i robię to o co prosi bez specjalnego wysiłku. Ostatnie kilometry jadę sam. W Jurgowie przecinam wartką Białkę i rozpoczynam finałowy podjazd. Niebo staje się czarne jak smoła, a deszcz zastępuje grad wielkości grochu waląc echem w mój śnieżnobiały kask. Nie ma mowy bym się poddał. Marzyłem o tej chwili tak długo. Ręką zakrywam garmina by grad mi go nie rozbił. Ostatni zakręt, unoszę rękę w geście tryumfu. Jest! Udało się! Marzenia się spełniają!
Film by Wiktor Bruchal, fotografie by Paweł Kosicki i Dariusz Qba Kobusiński.