Białe drogi czyli Lunapark
Nie gonimy za turystycznymi atrakcjami, za zapierającym dech w piersiach wodospadem czy jeszcze jedną, strzelistą katedrą. Naszym celem jest droga oraz to co jest esencją, spotkanie przyjaciół, rozmowa, a nade wszystko wspólna przygoda.
Zanim zapakujemy rowery do samolotu, mija wiele miesięcy wypełnionych godzinami telefonicznych rozmów i uzgodnień, sporów i kompromisów o każdy detal, zaplanowany kilometr, zwłaszcza ten pod górę, bo płasko przecież nie lubimy. Póki jeszcze „stać nas”, chcemy udowodnić światu i sobie, że jeszcze możemy „wspiąć się w górę”, że młodość, siła, że wiatr we włosach… a potem już tylko krew, pot i łzy.
„Miejsce lądowania” jest kwestią drugoplanową, jednak wybierając je, co roku używamy innego klucza, by otworzyć odpowiednią mapę…
Dwie dziesiątki
Na lotnisku w Gdańsku jesteśmy na długo przed czasem. Jest piąta rano, panuje przejmująca cisza. Hol jeszcze pusty. Rok temu było podobnie, wtedy jednak spóźniliśmy się na samolot, a naszą wyprawę uratował cud. Zaledwie 5 minut przed startem biegliśmy przez puste lotnisko z torbami wypełnionymi sakwami i rowerami na plecach, które w tamtym dramatycznym momencie wydawały się lekkie jak piórko. Pamiętam podniesione głosy dochodzące z krótkofalówek, miny strażników i nasze przejmujące błagania. Jak bardzo brzmi to dziś nieprawdopodobnie, wstrzymano wtedy start naszego boeinga do Neapolu, kto wie, być może pilot był cyklistą. Lecimy.
Samolot wypełniony po brzegi pielgrzymami udającymi się do Asyżu. Kiedy wyciągam z torby maleńki aparat Fujifilm X70, by uwiecznić poranne światło nad Alpami, słyszę nagle zza pleców…
– mógłby Pan zrobić nam zdjęcie, nam też i nam, proszą zewsząd przemiłe towarzyszki lotu.
„Pogarszam” jeszcze sytuację, przyznając że jestem fotografem. Po chwili udzielam już lekcji, tłumaczę co i jak ustawić, fotografuję rząd za rzędem, przy okazji zdobywając „samolotową popularność”.
– W Asyżu, kiedy już dotrzemy, odmówimy za was dwie dziesiątki, deklarują chórem nieznajome.
Mimo, że nie jesteśmy aniołkami, takie zapewnienie przynosi nam ulgę, dając nadzieję na uniknięcie niezaplanowanych kłopotów. Lądujemy.
Lunapark
– Zrobicie mi zdjęcie? pyta nas mężczyzna około czterdziestki, zsiadając ze swego lśniącego, motocykla. Zatrzymał się celowo, widząc, że fotografujemy. Jego Ducati pachnie jeszcze nowością. Nieznajomy pyta skąd jesteśmy i w jakim celu tak męczymy się, jadąc pod górę na rowerach. Strade Bianche, Eroica… próbuję tłumaczyć, aaa…, kiwa znacząco głową, w takim razie znaleźliście się w sercu lunaparku z uśmiechem oznajmia nieznajomy.
Jesteśmy w Toskanii, w miejscu znanym miłośnikom kolarstwa z dwóch kultowych, kolarskich wyścigów, „Strade Bianche” i „l’Eroica”. Jednym ze wspomnianych kluczy decydujących o miejscu naszej wyprawy była moja miłość do kolarstwa. To ona zrodziła we mnie marzenie by pokonać rowerem tytułowe „białe drogi”, szutry meandrujące pośród toskańskich wzgórz, na których co roku ścigają się najlepsi kolarze.
Pisa
Po wyjściu z lotniska, Pisa wita nas słońcem i temperaturą powyżej 30-u stopni, co zważywszy na końcówkę września ogromnie nas cieszy. Rozbijamy się w cieniu, zakładamy szorty i z werwą zabieramy się do montowania rowerów. Uwijamy się w pół godziny, jeszcze tylko pompowanie, tym razem, dużą, nożną pompką. Mamy doświadczenie. Ostatni nocleg zaplanowaliśmy tuż przy lotnisku, zaledwie 300 m stąd. Tam, zostawiamy na czas podróży nasze rowerowe torby, cięższe narzędzia, taśmy, nożyce, wszystko co jest niezbędne do zapakowania rowerów do drogi powrotnej. Kosztuje nas to 10 euro, znacznie mniej niż w komercyjnych przechowalniach. Potem jedziemy na dworzec kolejowy. Z centrum Pisy wyjeżdżamy pociągiem by naszą rowerową podróż rozpocząć z dala od zgiełku miasta i uciążliwego smrodu spalin. Rowerowa infrastruktura we włoskich miastach jest bardzo uboga. Jazda rowerem z sakwami w morzu trąbiących skuterów jest nieprzyjemna, a przede wszystkim niebezpieczna. Rok temu, wyjazd z Neapolu kosztował nas cały dzień i przyprawił o niezły zawrót głowy. Tym razem za 4 euro od osoby z rowerem, dojeżdżamy 40 km pociągiem do Pontedery, która jest naszym miejscem startu.
Renesansowy Manhattan
Dochodzi południe kiedy wysiadamy na dworcu w Pontederze. Nareszcie! Do San Gimignano – renesansowego Manhattanu, pozostało 55 km i 1000 m w górę i to przewyższenia od tej chwili będą definiować każdy kolejny dzień naszej wyprawy.
Pierwsze kilometry to zawsze bułka z masłem. Rowery wyposażone w opony przeznaczone do szutrów, z łatwością połykają kolejne kilometry. Sakwy wypełniają energetyczne batony, suszone figi i morele. Co roku zabieramy mniej przestrzegając zasady, że wszystko „co może się przydać” zostawiamy w domu. Dwie sakwy na osobę, każda po 7 kg to cały nasz ekwipunek. W niej dodatkowe buty, jedna para długich spodni z odpinanymi nogawkami oraz nieśmiertelna kurtka przeciwdeszczowa. Pomimo, że z założenia śpimy pod dachem mamy jeszcze maleńkie śpiwory. Resztę ekwipunku zjemy.
Metodologia
W podróży rowerowej kluczową pozostaje metodologia. Ona wszystko porządkuje i rozwiązuje wiele niespodziewanych problemów, słowem zasady obowiązują! Po pierwsze trzymamy się trasy. Zmiana, choćby z pozoru miałaby nam ułatwić drogę, zazwyczaj generuje problem, co w praktyce oznacza stratę czasu. Jedziemy więc po wytyczonej wcześniej trasie, choćby wiodła przez orne pola, co się akurat zdarzyło. Po drugie, w trakcie drogi jemy tylko lekkie węglowodany, czyli suszone owoce, batony, żadnej pizzy, a najmniejsza choćby karafka wina jest wykluczona. Po trzecie koncyliacja. W drodze bywa ciężko, na głód i zmęczenie często nakłada się deszcz i obolałe pośladki. Przez lata nauczyliśmy się odpuszczać, przymykać oko, tolerować i wybaczać. Żadnych kłótni, podnoszenia głosu i stawiania za wszelką cenę na swoim. Koncyliacja to nie tylko nasze ulubione słowo, ale nade wszystko najskuteczniejsza metoda. Niestety, zasady zdarza nam się łamać, o czym później.
Palio
Po krótkiej nocy spędzonej w San Gimignano pełnym strzelistych wież przypominających nowojorski Manhattan, o świcie wyruszamy dalej, do Sieny. Słowo „o świcie”, rzecz jasna, należy wziąć w cudzysłów. Lubimy pospać, a poranna kawa i ciacho to dla nas świętość. Pośpiechu nie lubimy, podnosi jedynie ciśnienie, a my przecież próbujemy je przechytrzyć. Przed nami kolejnych 50 km i 1030 m w górę.
Przyjęliśmy, opierając się na wcześniejszych doświadczeniach, założenie, że dystans ok. 60 km i 1000 m przewyższeń to optymalne maksimum pozwalające rowerem z sakwami dojechać na czas. Możemy wtedy do woli fotografować i cieszyć się niezapomnianymi widokami oraz smakiem kolejnych espresso.
Jedziemy polnymi drogami z dala od cywilizacji. Wokół cisza. Czasem tylko słychać wyskakujące kamyki spod kół oraz jęki zachwytu Kosy (Krzysztofa) wobec toskańskiego krajobrazu. Do Sieny dojeżdżamy na czas, zatrzymujemy się w niedrogim hotelu Anna na odległym przedmieściu miasta. Potrzebujemy jedynie pół godziny na prysznic, pranie spodenek i koszulek i autobusem miejskim wyruszamy do centrum.
Tam niespodzianka, mieszkańcy jednej z dzielnic hucznie świętują wygraną w Palio, znanej na cały świat gonitwie konnej wokół renesansowego Piazza del Campo. Dołączamy do radosnej, pełnej elegancji, jak przystało na włoskie standardy, procesji i w barwnym korowodzie przemierzamy miasto samemu czując dumę ze zwycięstwa. Po godzinie, zmęczeni i głodni rozglądamy się w poszukiwaniu lokalnej trattorii.
Tu muszę zatrzymać się na chwilę by wrócić do początków. Dlaczego co roku wybieramy Włochy? Otóż włoska kuchnia i związana z nią kulinarna kultura to niewątpliwie najważniejszy argument za. To wspomniany klucz. Dla przykładu w Niemczech, skądinąd kraju niezwykle przyjaznym podróżującym rowerzystom, na prowincji, po dotarciu do celu, zazwyczaj panuje przejmująca, głucha cisza. Wszystko zamknięte na cztery spusty i nie ma gdzie zjeść popularnego sznycla. We Włoszech to nie do pomyślenia. Tu zawsze znajdzie się otwartą, rodzinną trattorię, która uraczy nas makaronem i domowym winem. Wspólny posiłek, który zabiera nam każdego wieczoru 2-3 godziny to bez wątpienia esencja. To czas wspomnień i refleksji nad przemijaniem, życiowymi wyborami, nad obejrzanymi filmami i nieprzeczytanymi książkami. Czasem wydaje mi się, że gdyby odebrano nam te kolacje to podróż straciłaby sens.
Brunello di Montalcino
Droga do Montalcino już na mapie wydaje się trudna. Spora jej część podąża osławioną trasą kolarskiego wyścigu „Strade Bianche”, będzie więc po szutrach i pod górę, niemiłosiernie pod górę. Zasada, że nie zsiadamy z roweru upada szybciej niż „zaplanowaliśmy”. Pot leje się strumieniami absorbując unoszący się wokół pył. Wyglądamy jak górnicy, z tą tylko różnicą, że „węgiel” jest biały. Zsiadamy i pchamy, co wbrew pozorom niewiele ułatwia. Tłumaczymy sobie, że sakwy są ciężkie, że przecież razem mamy 104 lata, że to, że tamto… Przegrywamy, a przynajmniej ja, który ambitnie założył, że nie zejdzie z roweru ani razu. Koronka 30 z tyłu i 34 z przodu nie wystarcza. Z sakwami, na szutrach, podjazdów o nachyleniu powyżej 12 % nie jesteśmy w stanie pokonać.
W połowie drogi odwiedzamy Buonconvento. Jest niedziela, tego dnia, w mieście odbywa się tradycyjny festyn, podczas którego dzielnice tego barwnego miasteczka rywalizują, oferując niedzielny posiłek mieszkańcom i licznie przybyłym turystom. Bez chwili wahania przyłączamy się płacąc 18 euro od osoby, za trzy dania plus deser i butelkę domowego wina. W jednej chwili łamiemy równocześnie kilka zasad. Po pierwsze, jemy obiad w środku dnia, na dodatek mięsny. Po drugie, próbujemy wino, którego zawsze odmawiamy sobie w drodze. Po trzecie w końcu, wypijamy całą butelkę, do dna… Za grzechy trzeba odpokutować. Najedzeni po czubek nosa, tracimy siły i chęć do jakiejkolwiek aktywności, a do „mety” daleko. Po sjeście, którą przedłużamy w nieskończoność w oczekiwaniu aż wino zamieni się w wodę, w końcu wsiadamy na rowery. Niestety tuż za miastem, na pierwszym, niezbyt stromym podjeździe, musimy ponownie z nich zejść. Znów pchamy.
Droga ciągnie się bez końca, słońce chyli się niżej wydłużając nasze cienie. Jeszcze tylko 5 km. Sapiąc, wspinamy się na szczyt. Na wzgórze na którym lśni w słońcu upragnione Montalcino, docieramy dokładnie o zachodzie. Znam to światło, byłem tu kiedyś. Ależ pięknie, kontemplujemy otaczającą panoramę. Pozostaje deser.
Montalcino słynie z jednego z najlepszych włoskich win, Brunello Di Montalcino. Tu u źródeł można je kupić najtaniej.
– Ja zapraszam, deklaruje Kosa po czym zamawiamy butelkę, którą uśmiechnięty kelner umieszcza jeszcze na chwilę w lodówce by nabrała odpowiedniej temperatury. Ja z kolei, kolejny raz odkładam na bok mój wegetarianizm i bez namysłu proszę o ragù… rozmowom nie ma końca.
Krew pot i łzy
Dystans do „bliźniaczego” Montepulciano to jedyne 40 km i tradycyjne już 1000 m podjazdu. Nie spieszymy się więc, przedłużając śniadanie na jednej z malowniczych uliczek Montalcino. Nie wiemy jeszcze, że etap z pozoru łatwy okaże się najtrudniejszym w naszej podróży. Życie.
A wszystko zaczęło się od wiatru. Kiedy ruszamy, około południa niespodziewanie wzmaga się zimny, północny wiatr. Zderzenie dwóch frontów, przynosi nagłe ochłodzenie i wichurę. Sakwy przejmują rolę żagli, targając nasze rowery z prawa do lewa. Na jednym ze stromych zjazdów, wichura rzuca mnie w koleinę i upadam na szutrowej drodze nie zdążywszy nawet wypiąć butów. Boli. Z obitego biodra, kolana i łokcia sączy się powoli krew. W apteczce mamy plaster w aerozolu i Kosa opatruje mnie niczym profesjonalna pielęgniarka. Rower jest nieco podrapany, owijka naddarta, poza tym wszystko w porządku.
Po kwadransie powoli ruszamy. Niestety pozostaje z nami wiatr oraz psychiczny uraz dodatkowo utrudniający mi jazdę. Jedziemy powoli, czas mija nieubłaganie. Droga do Montepulciano wydaje się nie mieć końca. Kiedy wreszcie cel wyłania się na horyzoncie czujemy ulgę, niemniej przed nami jeszcze kilka dobrych kilometrów pod górę. Zmęczeni i głodni o zmierzchu docieramy do centrum miasta. Zrobiło się naprawdę zimno. Do zarezerwowanego hotelu mamy dodatkowych 5 km. Najpierw jedzenie potem hotel, wspólnie decydujemy. Wybór miejsca na kolację okazuje się strzałem w dziesiątkę. Naszymi sąsiadami przy stoliku obok okazują się przesympatyczni Amerykanie około sześćdziesiątki, podróżujący po Europie, a jakże, na rowerach. Dzielimy się doświadczeniami, rozmawiamy o południowym Texasie oraz, rzecz jasna, o Trumpie i podziałach w naszych społeczeństwach. I tak przy pierwszym daniu, drugim i deserze upływa nam wieczór powoli przechodząc w późną noc. Thank you, good luck, wymieniamy wizytówki, by wreszcie udać się do hotelu. Tam jeszcze czeka nas niespodzianka, kiedy przez pomyłkę otrzymujemy klucze do zajętego już pokoju. Konsternacja, krzyk, wyjaśnienia w końcu przeprosiny. Szczęściem wszystko dobrze się kończy. Zaparzamy zieloną herbatę i błogo zasypiamy.
Pod słońcem Toskanii
Po dniu, który na długo zapamiętam, ranek wita nas cudownym słońcem, wiatr nieco już zelżał, a my wyruszamy najpiękniejszą drogą jaką dane mi było dotąd jechać, malowniczą drogą do Asciano. Czujemy jakbyśmy poruszali się po kartach kalendarza, który sławi piękno Toskanii. Długie, nie kończące się aleje obsadzone cyprysami, cudowne wzgórza, z tonącymi w słońcu białymi willami wyglądają jak kadry z filmów Bertolucciego. Jakby tego było mało, droga, którą jedziemy tego dnia jest zupełnie pusta z asfaltem gładkim jak tafla lodu na Bajkale. Gdzieś pośrodku zatrzymujemy się na kawę w miasteczku, o którym nikt z pewnością nie słyszał, a którego nieprzeciętna uroda rzuca nas na kolana. Castelmuzio, tak brzmi jego imię, a może bardziej jej, bowiem zakochaliśmy się w nim od pierwszego wejrzenia i wyjeżdżać szybko nie było nam w smak. Miasteczko wygląda na opuszczone. Na tarasie widokowym spotykamy jedynie parę Amerykanów z ogromnym psem, w ciszy zapatrzonych w sięgającą po horyzont przejmującą panoramę Toskanii. W maleńkiej kawiarni pośrodku placu „dyżuruje” ekstrawagancki jegomość. Zamawiamy dwa podwójne espresso oraz dwa solidne ciastka z makiem. Płacimy 4 euro czyli równowartość ceny jednej kawy na Nowym Świecie czy nie przymierzając Krakowskim Przedmieściu. Jesteśmy w Raju, tak przynajmniej ja sobie go wyobrażam.
l’Eroica
Tym co kochają rowery i znają dokumentalny film „Bikes, Bread and Wine” słowo Eroica z pewnością przyspiesza bicie serca. Jest środa, a my białym szutrem podążamy prosto do Gaiole in Chianti, do rowerowej Mekki, do centrum wszechświata, do miejsca gdzie wszystko się zaczęło. Od rana czuję podniecenie, jak w dzień wigilii, gdy jako dziecko śniłem o znalezieniu pod choinką lśniącej kolarzówki. Od czasu kiedy na jednym z filmowych festiwali obejrzałem wspomniany dokument, marzyłem by tu przyjechać i dotknąć, powąchać, poczuć rowerowego ducha tej krainy. Droga mija szybko, niewiele z niej pamiętam rozgorączkowany myślą o tym co mnie czeka. W Gaiole zatrzymujemy się na dłużej, dzień odpoczynku nam się przyda. Powoli zaczynamy już odczuwać trudy podróży.
Gaiole jest senne i niezbyt urodziwe jak na Toskanię. Do wyścigu pozostał zaledwie tydzień i trudno wyobrazić sobie, że za kilka dni wypełni się kilkunastoma tysiącami barwnych cyklistów z swymi rowerami. Pośrodku głównej ulicy mieści się sklep, a może bardziej organizacyjne centrum l’Eroici, gdzie można kupić unikatowe pamiątki, stylizowaną odzież rowerową; koszulki, czapeczki, t-shirty, słowem miejsce konsumpcyjnych westchnień, gdzie i my nadwyrężamy lżejszy i tak z każdym dniem portfel. W mieście jest kilka wypożyczalni rowerów oferujących karbonowe Pinarello za 120 euro za dzień. Klientami są głównie Amerykanie, którzy w zorganizowanych grupach eksplorują okolicę. Nam dwa dni upływają leniwie. Włóczymy się po kawiarniach, degustujemy sery pecorino popijając wszechobecne tutaj chianti. Wydaje się że czas zwolnił jeszcze bardziej.
Przemysł turystyczny
W drodze do Florencji ułatwiamy sobie podróż i sprawdzonym sposobem na obrzeżach miasta wsiadamy z rowerami do pociągu, który zawozi nas do samego centrum. Ten „patent” na unikanie dużych miast ponownie się sprawdza. Szybko, bezpiecznie, z dala od korków i klaksonów. Wieczorny spacer po mieście budzi w nas nadzieję, jest cicho i całkiem spokojnie. Niestety, rankiem, w sobotę, Florencja odkrywa swe prawdziwe oblicze. Bezlitosny, fotografujący tłum kłębi się na każdym kroku niczym pszczoły w ulu. Przejście „suchą stopą” przez popularny Most Złotników graniczy z cudem. To koszmar, cena jaką przychodzi nam zapłacić za turystyczny egalitaryzm. Latanie za 200 zł ma swoje konsekwencje. Degradujemy już nie tylko naturę, ale i miejską przestrzeń. Degradujemy jedzenie, zwyczaje i zachowania. Pierwszy raz podczas naszej wyprawy wzrasta między nami napięcie. Frustracja wywołana otaczającym tłumem turystów udziela się i nam. Ścierają się nasze poglądy wobec tego co obserwujemy; Kosy, turystycznego przedsiębiorcy i moje, podróżującego fotografa, czasem również organizatora turystyki. Po kilku godzinach konstruktywnych rozmów podczas rowerowej eksploracji Florencji, decydujemy się przed czasem opuścić tą renesansową perłę. Wracamy do Pisy, pierwszego, jednocześnie ostatniego przystanku naszej wyprawy. Tam czeka nas wizyta na Piazza del Duomo z jego krzywą wieżą oraz popołudniowa przejażdżka na nadmorskie plaże by ostatni raz w tym roku wykąpać się w słonej wodzie. Wieczorem, pakując rowery, długo celebrujemy niezwykle udany wyjazd. Przeglądamy zdjęcia, robimy notatki by o niczym nie zapomnieć. Przez 10 dni pokonaliśmy 500 km, 7 tys. metrów przewyższeń, wypiliśmy niezliczone ilości espresso o zjedzonych ciastach nie wspominając. Przede wszystkim jednak osiągnęliśmy nasz główny cel. Przeżyliśmy wspólnie wspaniałą, rowerową przygodę. Udało nam się w tym szalonym, pędzącym często bez celu świecie, wyraźnie zwolnić by jak zawsze, szukać odpowiedzi na pytanie „po co”.