Skip to content

Atlantic City

Not any more _2016

Tą językową frazę podczas mojej amerykańskiej podróży w 2016 r. słyszałem wielokrotnie. W wolnym tłumaczeniu można by powiedzieć „było minęło”. Jednym z miejsc, które ucieleśniają owe „było minęło” z pewnością jest owiane legendą Atlantic City. 

To niewielkie miasto, liczące zaledwie 40 tys mieszkańców, leżące nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego zasłynęło pierwszym „oficjalnym” spotkaniem amerykańskiej mafii w 1929 roku. Kilka lat później stało się centrum kontrabandy alkoholu w czasie niesławnej prohibicji w latach 20-tych. Telewizja HBO zrealizowała niedawno popularny serial „Boardwalk Empire”, romantyczno – gangsterską opowieść o czasach prohibicji. W latach osiemdziesiątych za sprawą między innymi Donalda Trumpa, Atlantic City stało się stolicą hazardu wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

Dziś w czasach globalnego kryzysu i powszechnej konkurencji, która również objęła hazard, Atlantic City umiera dołączając do grona miast upadłych.

Od 2014 roku bankrutują kolejne ogromne kasyna, wraz z nimi hotele, kluby, restauracje, bary. Najpierw padły Atlantic Club i Showboat, potem wybudowane niespełna rok wcześniej kosztem 2,4 mld dolarów kasyno Revel. Potem jeszcze Trump Plaza. Z dnia na dzień pustoszeje najdłuższa na świecie piękna, drewniana promenada, wspomniany boardwalk. Tysiące zwolnionych zasila niemałą już rzeszą bezrobotnych, a w mieście rośnie przestępczość i nasilają się patologie.

Jadąc z Nowego Jorku autobusem legendarnej linii Greyhound, miałem nadzieję zobaczyć w Atlantic City dawny blichtr, niespieszno spacerujących po promenadzie bogatych gości kasyn i eleganckich kuracjuszy zażywających słonecznych kąpieli w blasku ulicznych neonów. Jeszcze w autobusie okazało się, że jako jedyny kupiłem bilet w jedną stronę, co nie pozwoliło mi otrzymać „bus bonus” – extra 38 dolarów na grę w kasynie Bally’s. Pasażerowie patrzyli z niedowierzaniem, wytykając mi niefrasobliwość…
– Man, it’s all 38 dollars, usłyszałem głos siedzącego obok.
– I’m sorry, I didn’t know, przeprosiłem cicho i zakłopotany opuściłem autobus, kiedy pozostali niecierpliwie czekali na specjalny „czek” uprawniający do gry. Z drugiej strony pomyślałem, że brak biletu powrotnego w wypadku gdybym przegrał wszystko nie byłby kasynie na rękę. Może więc potraktować brak wspomnianego bonusa jako troskę o mój los, wszak bilet powrotny do Nowego Jorku kosztował całe $26. Nie gra jednak była celem mojej podróży. Hazardu nie lubię, a po tym co zobaczyłem w Atlantic City, do kasyna już nigdy nie wejdę. Moim żetonem uprawniającym do gry był aparat fotograficzny, mój notatnik, nieodłączny towarzysz podróży.

Ameryka, którą zobaczyłem w Atlantic City okazała się nie tą, o której śniłem jako nastolatek wychowany na filmach Scorsese i Spielberga. Amerykański sen, który jeszcze do niedawna symbolizował biały domek na przedmieściach wypełniony dziećmi, psem i coniedzielnym barbecue, dziś jak mówią sami Amerykanie ogranicza się jedynie do snu o wygranej milionów w powerball. Tą zmianę szczególnie widać w upadającym mieście hazardu, gdzie znudzeni i rozczarowani, poszukujący lepszego jutra Amerykanie, trwonią swoje ostatnie dolary zajadając się przy tym, śmieciowym jedzeniem. Smutny to widok.

Kiedy wypełniony po czubek nosa frytkami i majonezem, opuszczałem Atlantic City, pakując się się do zardzewiałego autobusu Greyhound zapytałem na odchodne kierowcę, czy nadal można kupić trzymiesięczny bilet pozwalający objechać Amerykę za symboliczną „garść dolarów”. Uprzejmy, czarnoskóry, starszy Pan, pamiętający zapewne lepsze czasy, patrząc mi prosto w oczy szepnął jedynie z uśmiechem… not any more.